14.01.2014

rozdział 3

Ostatnio zbyt dużego odzewu nie było, to pewnie przez brak jakiejkolwiek akcji w rozdziale. *tak to sobie tłumacz!* Tym razem jest jedno fajniejsze wydarzenie, więc mam nadzieję, że będą chociaż dwa komentarze?... ^^'


~*~

Hayley! Jak to masz złamaną rękę? – pytałyśmy razem z Clee. Brunetka rano przyszła do szkoły z gipsem. Od razu poszłyśmy do niej, atakując pytaniami. 
– Nie złamaną, tylko pękniętą – poprawiła Stehl z irytacją. – Pęknięcie, a złamanie to duża różnica! 
Westchnęłam lekceważąco. My się martwimy, a ta wyskakuje z takimi spostrzeżeniami. Chociaż... Powtarzała to dwa razy, chyba miała prawo, żeby się zirytować. 
– Jeden pies! – wykrzyknęła czarnowłosa, ku cichym prychnięciu Hai. – Co zrobiłaś?
– Nic nie zrobiłam... Poza zjeżdżaniem na poręczy schodów – powiedziała, niby niewinnie. – Tak się złożyło – ciągnęła z miną i tonem głosu niewiniątka. 
– Hai, tobie na starość odbija – oceniłam. Czarnowłosa zrezygnowała z niewinnej twarzy i spojrzała na mnie, niby urażona. Powstrzymałam śmiech i dodałam: - Co się tak patrzysz? Stwierdzam fakty. 
– A za to ty na starość głupiejesz – odparła w ramach odwetu Hai. Clee tylko spoglądała na nas i śmiała się w najlepsze. 
– Okay, uznajmy, że im obie jesteście starsze, tym lekkomyślniejsze! – O’Riley lubi kompromisy tylko wtedy, kiedy jej nie dotyczą. Hayley zrobiła buńczuczną minę, ale nic więcej nie powiedziała; trzepnęła mnie jedynie zdrową ręką w ramię. 
Pomyślałam chwilę. Pięć dni temu miałyśmy lekcję jazdy konnej... Hayley teraz nie będzie mogła jeździć konno! Po jakimś czasie ciszy odezwałam się: 
– Wiesz, że nie będziesz na razie mogła jeździć konno, nie? 
Stehl westchnęła cierpiętniczo i potwierdziła skinieniem głowy. Zrobiło mi się na chwilę jej szkoda. Ale i tak nasze początkowe przypuszczenia były nietrafione, bo kolejne lekcje będziemy mieć oddzielnie; Vivian powiedziała mi, że następne nie są już grupowe. 
– Ale nie myślcie, że kiedy zdejmą mi gips to będę w tyle – zaznaczyła nieskromnie. – Dogonię was w ciągu dwóch lekcji! – zawołała dumnie. 
– Tak, tak – potwierdziłam ironicznie – Tylko się nie zmęcz, Ewentualnie... Nie połam się.
Kiedy czarnooka otwierała usta, żeby się odgryźć zadzwonił dzwonek. Mina Stehl mówiła tylko: „Jeszcze nie skończyłam!”. Miała taki śmieszny wyraz twarzy! Zaśmiałam się z niej, co udzieliło się też O’Riley. Hai po chwili utrzymywania za wszelką cenę pozorów powagi roześmiała się wesoło, czekając, aż tłok na korytarzu zelżeje. Pewnie gdyby chciała przepchać się przez rzekę uczniów, ci pewnie poturbowali jej i tak zmizerniałą rękę. 

~*~

Wreszcie skończyła się ostatnia lekcja. Na szesnastą trzydzieści byłam umówiona do stajni. 
Kiedy wróciłam do domu było już około dziesięciu minut do piętnastej. Zostawiłam plecak w pokoju i, zabierając ze sobą te same spodnie, które miałam przedtem, przeszłam do łazienki. Szybko wzięłam prysznic, ubrałam się i wysuszyłam włosy. Związałam jasne kosmyki w niski kucyk, żebym mogła później łatwo założyć toczek. Użyłam mojej ulubionej, delikatnej pomadki i wróciłam do pokoju po szczęśliwą bransoletkę z kluczem wiolinowym. Zawsze nosiłam ją wszędzie, miałam to już zakodowane w porządku dnia. 
Spojrzałam na zegarek. Parę minut do szesnastej. Prędko wyszłam z pokoju, a kiedy zatrzymałam się przed drzwiami prowadzącymi na podwórze i założyłam bluzę oraz fioletowe trampki. W pośpiechu zapomniałam telefonu, więc wróciłam biegiem do pokoju i schowałam go do kieszeni miętowych spodni. Wróciłam na korytarz i wybiegłam truchtem z domu, zwalniając trochę tempo na chodniku. Ruszyłam prędko w stronę prowadzącą do stajni. 

~*~

– Pięty w dół! – zawołała do mnie Vivian. Szybko zatrzymałam kłusującą Florence i poprawiłam to, na co instruktorka zwróciła mi uwagę. Uczyłam się anglezować, ale przy tym nogi latały mi na wszystkie strony, a pięty podnosiły w górę, na domiar złego często musiałam się opierać o siodło. Do tego na początku odrobinę przechylałam się do przodu, ale już to zwalczyłam. Jeździłam już od ponad godziny, więc pewnie zostało mi kilkanaście minut. Pierwsza lekcja trwała godzinę, ale Vivian powiedziała mi, że następne będą obejmowały półtorej godziny. W ciągu tego czasu nauczyłam się kierować koniem, ruszać i go zatrzymywać. Nawet łatwo mi to przyszło. – Nie zatrzymuj się, Lyannette – dodała. – To niepotrzebne, poradzisz sobie z tym w kłusie. Ruszaj – poleciła. 
Szturchnęłam klaczkę w boki łydkami, a ona posłusznie przyśpieszyła do kłusa. Znów zaczęłam anglezować, nieco pewniej niż poprzednio, łatwo odnajdując wspólny rytm z siwą. Starałam się ciągle utrzymywać kontakt nogami z jej bokami, jednak czasami się nie udawało. Niechcący szturchnęłam ją drugi raz łydką w bok, siadając w siodle po to, żeby spuścić pięty niżej. Florence chyba odebrała to źle, gdyż... 
Podskoczyła delikatnie. W jednej sekundzie poczułam ogromny strach. Klacz zmieniła rytm; już nie kłusowała. Biegła zupełnie innym chodem, którego jeszcze nigdy nie miałam przyjemności poznać, poczuć ani zobaczyć. Gdy zaczęła biegnąć nieznanym mi rytmem, ze strachu zwiotczały mi ręce, nogi zaczęły skakać na wszystkie strony i podskakiwałam niekontrolowanie w siodle, wypychana jej krokiem. W jednej sekundzie puściłam przypadkiem wodze, jednocześnie słysząc jakby przytłumiony krzyk Vivian: „Nie! Florence! Prr!”. Bez oparcia w nogach złapałam za siodło, ale długo nie wytrzymałam. Zdążyłam jeszcze cicho, urwanie krzyknąć, zanim stopy wypadły mi ze strzemion. Byłam kompletnie przerażona i zaskoczona. Przez te kilka sekund zdążyłam poczuć, jak gwałtownie przyśpiesza mi tętno i oddech. Chyba nigdy w życiu tak się nie bałam. Złapałam się znów za siodło. 
Zdążyłam wydobyć z siebie wrzask, kiedy palce wyślizgnęły mi się spod siodła. 
Po chwili zorientowałam się, że tracę jakiekolwiek oparcie. Zapiszczałam cicho i poczułam, że przechyliłam się w prawo, w stronę, po której stało drewniane ogrodzenie. Lewa noga przefrunęła nad siodłem. Znów usłyszałam Vivian, wołającą: „Flo! Prrr! Nie!”. Poczułam prędki kontakt z ziemią i czymś jeszcze... To był płot. Uderzyłam o niego toczkiem dość mocno; w jednej chwili krzyki instruktorki ucichły, wszystkie dźwięki z otoczenia zniknęły. Widziałam mroczki przed oczami. Kiedy ciemność prawie całkowicie zasłoniła mi widok, poczułam, że ktoś przebiega obok, dotykając mojego ramienia. 
– Ann! – Usłyszałam przytłumiony krzyk. Po chwili usłyszałam jeszcze inne dźwięki, takie, jak ćwierkanie ptaków, konie ze stajni i wesołe okrzyki dzieci, mieszkających niedaleko. Wzrok też powoli wrócił. Zauważyłam twarz Vivian blisko mnie. Patrzyła na mnie z zaniepokojeniem. – Słyszysz mnie? Nic ci się nie stało? – pytała. 
Wyrwało mi się ciche „och”. 
– N... Nic chyba... Mi nie jest, p-proszę pani – wyjąkałam z trudem. Mimo uderzenia głowa bolała mnie tylko odrobinę, pewnie ciągle byłam w szoku. 
– Jesteś pewna? – dopytała. – Coś cię boli? 
– Głowa, ale tylko tro... Tylko trochę – odpowiedziałam. Byłam nadal trochę zdziwiona, ale strach zniknął. Po chwili zaczęłam myśleć trzeźwiej. Zaniepokoiłam się i zapytałam: – Gdzie jest Florence? 
Vivian rozejrzała się, zatrzymując w pewnym momencie wzrok na czymś dłużej, po czym wróciła spojrzeniem do mnie. 
– Zatrzymała się przy stajni – odpowiedziała spokojnie. Zdjęła delikatnie toczek z mojej głowy, odkładając go na bok. – Chyba nie masz nigdzie rany, nie widzę krwi... – Złapałam się za głowę. Nie bolała przy dotyku, ale nadal odczuwałam pewien ból. Zelżał jednak od momentu, w którym się uderzyłam. – Nie masz żadnej rany, ale może będziesz miała wstrząśnienie mózgu... Gdybyś wymiotowała albo coś to powiedz rodzicom, że mają cię zawieźć do lekarza – poleciła. 
– Jak spadłam z Flo, poczułam się dziwnie, prawie nic nie słyszałam, było mi słabo... Przez chwilę nic nie widziałam... 
– To możliwe, że przez strach. Nie musisz się bać, to nie jest koniecznie wstrząśnienie, może było ci słabo ze strachu – uspokajała mnie. 
Siedziała przy mnie jeszcze kilka minut, aż w końcu postanowiłam wstać. Ból na chwilę powrócił, ale po kilkudziesięciu sekundach minął. Vivian podała mi toczek. 
– Na dziś to już koniec, nie zdążymy już niczego zrobić. – Posłała mi ciepły uśmiech, podnoszący na duchu. 
Poszła po Florence razem ze mną. Klacz chodziła po stajni, widocznie zniecierpliwiona. Pogłaskałam ją po szyi, a Vivian podała mi wodze i odprowadziła ją razem ze mną do miejsca, w którym czyściło się konie. Przywiązałam ją do słupka i rozsiodłałam. Vivian zajęła się zdjęciem uzdy i szybkim założeniem na jej miejsce kantara, by siwa nie mogła uciec. 
Właściwie, jak wtedy na nią spojrzałam i pomyślałam, że spadłam z takiej wysokości... Zaśmiałam się cicho. Poklepałam klaczkę po szyi i odprowadziłam ją do jej boksu, trzymając ją za kantar. Siodło i reszta ekwipunku została na belce, tam, gdzie rozsiodłałam Florence. Kiedy już zamknęłam za nią drzwi, jednocześnie słysząc, jak szeleści sianem wróciłam do Vivian. Zabrałam siodło, trzymając je na boku, tak, jak nauczyła mnie instruktorka i zaniosłam je razem z resztą sprzętu do siodlarni. Odwiesiłam wszystko na miejsce, a ciemnowłosa schowała mój toczek. 
Kiedy już się z nią pożegnałam, płacąc też za lekcję i na następny trening wybierając wtorek, stwierdziłam, że mimo tego, iż jazda zakończyła się upadkiem to był to miło spędzony czas. „Cóż... Bransoletka tym razem nie pomogła”, pomyślałam rozbawiona.

2 komentarze:

  1. Jest super *_*
    Przepraszam, że mnie nie było ostatnio. Wstyd się przyznać, ale całkiem o Tobie zapomniałam :( wtedy nie było opcji obserwowania. Ale Koniowata mi przypomniała :* Teraz obseruję i będę u Ciebie po każdej nowej notce :D
    Lubię wypadki, więc trafiłaś w moje gusta :3 To tyle, czekam na NN :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Fantastycznie opisałaś doznania bohaterki w sytuacji ssss... niekontrolowanej. Można wczuć się w postać, zupełnie jakby sememu się tam było.
    Jestem ciekawa jak będzie szło Lyanette na kolejnych jazdach i czy tak wczesny upadek na nią nie wpłynie. No, trzeba zabierać się za kolejny rozdział :)

    OdpowiedzUsuń